piątek, 29 stycznia 2016

Zaręczynowa bajka.

        Witam Kochani! Dziś lekko i przyjemnie. Przynajmniej taki mój zamysł, a co wyjdzie w trakcie pisania – oj tego nawet ja nie wiem – jak zawsze. Dziś chciałabym się z Wami podzielić jednym z najpiękniejszych dniu w moim życiu. Tak, tak – taka bajka o romantycznych zaręczynach, o różach i wymarzonym, iście zaręczynowym pierścionku. Kiedyś obiecałam, ze będzie, więc jest. Od czego zacząć? Powinnam od początku, ale tak opisywać 7 lat? Nie, za długo! Ale ma być jeden dzień, wiec będzie.

       Z dziennika pokładowego:
Sobota, 19 grudnia 2015 roku. 

      Wstałam rano jak zawsze, chociaż nie jest to czas fryzur weselnych czy studniówkowych dzień zapowiadał się fryzjersko. Miały być klientki na przedświąteczne koloryzacje. Zazwyczaj jestem bardzo zadowolona, bo uwielbiam kontakt z ludźmi, uwielbiam poznawać nowe osóbki, a i tym bardziej wiedzieć co się nowego wydarzyło
u stałych klientek. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ból głowy i brzucha. Nie jakiś mega wielki, ale bardzo dokuczający. Nawet Kobietki zauważyły od razu, bo moja jadaczka była nad podziw zamknięta i tym razem słuchaczem byłam ja. Po kilku godzinach w końcu poczułam się lepiej. Skończyłam ostatnią odnowę koloru, zjadłam obiad i co? No jak to co? Sobotni, popołudniowy relaks. Tym razem połączony z wizytą u mojej wspaniałej Kamilki, która zadbała by moje pazurki odpowiadały świątecznemu klimatowi. Pomimo świetnie spędzonego czasu (jak zawsze z resztą z Nią) czułam się padnięta. Wróciłam do domu, założyłam dres i w końcu miałam się położyć pod kocem i włączyć jakiś badziew w TV. Dzwoni telefon, dzwoni Ł. Nic dziwnego, pewnie zaraz będzie wyjeżdżał do mnie  i chce spytać co chce robić ( z miłą chęcią po pracy też zarzuci dres i będziemy leniuchować we dwoje). Ku mojemu zdziwieniu oświadczył: „wiesz pojedziemy dziś do Maliny” Już wszystko tłumaczę, to taki hotel połączony z restauracją
w położonej niedaleko uzdrowiskowej miejscowości. Tak, żeby nie odrzucić od razu jego propozycji odpowiedziałam: „ kurcze, myślałam, że dziś w domu poleżymy” Odpowiedź była która: „ Wysiedziałaś u Kamili 3 godziny wysiedzisz ze mną godzinę. Pojedziemy, zjemy coś i wrócimy” Wiec powiedziałam, ok. W sumie to przecież nie jakaś męczarnia, skoro chłopak mnie zaprasza na kolację. Często nam się to zdarza, więc nie widziałam nic w tym dziwnego. Tym bardziej, że oboje lubimy dobrze zjeść. Nie zawsze pizze lub kebab od Turka z dostawą do domu. No to cóż, dres zmieniłam na jeansy, kapcie na botki na obcasie i pojechaliśmy. W trakcie kolacji uświadomiliśmy sobie, że to praktycznie nasza 7 rocznica bycia razem. Jakoś wcześniej (aż dziwne) o tym nie pamiętałam. Było jedzonko, deser i pyszne Martini Bianco z lodem, które uwielbiam. Nie stąd ni zowąd w restauracyjnej Sali zrobił się szum, portier zaczął ustawiać krzesła, a do pianina (yyyy albo fortepianu – wybaczcie nie znam się :P ) zasiadł pan w czarnym fraku. Do niego dołączyło jeszcze 3 muzyków i w ten sposób mieliśmy kolację przy smyczkowej orkiestrze. Kurcze, zamiast upajać się muzyką i romantycznym klimatem (tak jak to robiła większość gości – czyt. Kuracjusze 60+) zaczęliśmy się śmiać dokończyłam wino i zaśmiałam się: „No! Takiej rocznicy to ja nie miałam!” Ł uśmiechnął się i spytał: „I co? Wracamy?” „No pewnie, chodźmy już”. 

      Ha mam Was! Gdzie ten pierścionek, róże i Ł klękający na środku restauracji. Kolacja, świece
i taaaaka muzyka… Przecież to najlepsza sytuacja! Na szczęście Ł zna mnie bardzo dobrze. Wie, że wierzę w jego dziwne pomysły. Wyjeżdżając już uświadomił sobie, że nie zdążył skorzystać z łazienki. Niewiele myśląc  zaparkował na pobliskim parkingu obok zalewu. Powiedziałam tylko: „uważaj, bo siku w miejscu publicznym grozi mandatem, tym bardziej, że równo 7 lat wcześniej
w tym samym miejscu, na naszej pierwszej wspólnej randce spisała nas Policja” (przeszukując przy tym nas i całe auto, bo nie widzieli w tym nic normalnego, że dwoje, młodych ludzi może sobie stać obok auta na pustym parkingu w grudniu i zwykle rozmawiać). No nic, ośmiałam się, Ł wyszedł
i sobie poszedł. Zaraz otworzyły się drzwi po mojej stronie. Zobaczyłam przed sobą przecudowny, wielki bukiet, śliczny pierścionek w eleganckim pudełeczku i Jego oczy. Pełne miłości i tego blasku sprzed 7 lat. Zaniemówiłam! Nigdy, przenigdy nie wymagałam oświadczyn, do niczego mi się nigdy nie spieszyło. A tu bach! Nie pamiętam co powiedział, wiem tylko tyle, że liczył się tylko On i nasze szczęście. Zimny, pusty, ciemny parking stał się najcudowniejszym miejscem na ziemi. Miejscem, gdzie równo 7 lat wcześniej zdecydowaliśmy być razem i teraz zdecydowaliśmy być razem na zawsze! Dla mnie najpiękniejsze i wymarzone zaręczyny, bez zbędnych ceregieli i przypadkowych ludzi obok. Tylko my!
Potem dowiedziałam się, że nasi rodzice o wszystkim wcześniej wiedzieli, o tym jak moje rodzeństwo pomagało zmierzyć palec i o tym jak, ja znająca Go tak dobrze nic nie zauważyłam.
A teraz, najcudowniejszy czas. Oczekiwania na ten jeden, jedyny dzień, którego już się nie mogę doczekać. Na przymiarki sukni, wybieranie  bukietu i załatwianie miliona innych spraw. Na uczenie się kompromisów i poznawania się jeszcze bardziej.

      Zapewne będę teraz sporo czasu poświęcała na pisanie o przygotowaniach. Będę prosiła o Wasze rady i pomysły.  Namiary na sprawdzone kwiaciarnie i cukiernie. Znając nasze charaktery zapowiada się komiczny czas, bo pomysłów mamy milion i nie zawsze mądrych i tradycyjnych.  Będę starała się opisywać stan naszych przygotowań, tak by pomóc innym nowo upieczonym narzeczonym, ale i także by tą pomoc od Was uzyskać. Najszczęśliwsza na świecie, z najpiękniejszym (jak dla mnie) pierścionkiem na palcu kończę ten wpis. Co prawda nie jakiś mądry, bez wielkich przemyśleń i rad na życie, ale wpis dla mnie ważny. Bo gdy będę kiedyś zła na mojego Ł wejdę tu i przypomnę sobie jak bardzo się cieszyłam i jak bardzo on mnie zna.
Może pochwalicie się swoimi zaręczynami?


                                                                                                      Pozdrawiam!
                                                                                                      Wasza Asica. 
                                                                           https://www.facebook.com/Asicatworzy










wtorek, 5 stycznia 2016

Zakopane - najlepsze miejsce na wypoczynek – psychiczny.

       W końcu po całym świątecznym maratonie mam czas by znów coś naskrobać – taak wiem – dobre tempo! Ale wybaczcie , nie zawsze człowiek daje radę. Tak i ja ostatnio chwilami wymiękałam.  Ogrom pracy, do tego dużo stresu pomieszanego ze strachem o najbliższych dały się we znaki. Mało snu i doskwierający kręgosłup, bo przecież trzeba zdążyć ze wszystkim przed świętami. Przez to wszystko miałam niesamowicie wszystkiego dość. I pomimo tego, iż uwielbiam swoją pracę, wyczekiwałam świąt, czekałam na odpoczynek.  Świąteczne przygotowania? No przecież to też trzeba było zrobić. Sprzątanie, pichcenie, do tego brak zimy całkowicie nie zapowiadał nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Ubrałam choinki, wystawiłam stroiki – ee tam! Nic nie czuję! Wigilia – nagle świąteczny klimat wkradł się w moją duszyczkę.  Pana Z biegająca i śmiejąca się w głos. Siostra marudząca, że nie lubi zapachu kompotu z suszu i wkurzony brat, że z roku na rok musi rozwieszać ze mną coraz to więcej światełek na zewnątrz – w końcu ten klimat! W końcu nadzieja na lepsze. Te święta były dla mnie wyjątkowe, bo pierwsze z narzeczonym (kiedyś będzie o tym osobny pościak). Jednak rodzinne spotkania, świąteczny szum i mnóstwo jedzenia – człowiek nadal zmęczony, wręcz padnięty. Nadal wyczekiwałam tego czegoś, odpoczynku, a może fizycznej aktywności? Wyczekiwałam Sylwestra…

       Tak, właśnie 31 grudnia mieliśmy z Ł wyjechać na wymarzony i wyczekiwany mini-urlop. Jako swój cel obraliśmy może i komercyjne, ale za to cudowne miejsce – Zakopane. O tak! Góry i On! Czy trzeba coś więcej? NIE! Absolutnie nie! Te widoki, całe dnie spędzone na wędrówce. Tak właśnie, ja Aśka leń robiłam ze swoim narzeczonym po 20 km dziennie spacerując i podziwiając piękne widoki.  Chłonąc pozytywną energię, rozmyślając i uśmiechając się na sam widok naszych pięknych gór. Niewiele trzeba było, by wróciła moc, by wrócił uśmiech na buzi i najważniejsze – optymizm. Ten będzie w najbliższych dniach najważniejszy. Gubałówka, Morskie Oko, Krupówki. Ukochane góry, mróz, śnieg. Widoki, które ciągle mam przed sobą gdy tylko zamknę oczy. To wszystko sprawiło, że wróciłam. Niewiele mi trzeba do szczęścia. Czasem wystarczy króciutki reset. Jak chyba Każdemu.


       Najbliższy czas zapowiada się stresująco. Znów strach, rozmyślanie. Ale nie! Nie może być źle – musi być dobrze! Za dużo się dzieje, by coś się nie powiodło.  Może kiedyś będę miała odwagę i o tym opowiedzieć, ale na pewno minie jeszcze sporo czasu. Mam nadzieję, że pozytywnego czasu!

       Nie zanudzając już mała fotorelacja z miejsca mojego małego katharsis. Z miejsca pięknego i cudownego. Przede wszystkim dla duszy. Nie wiem czy Każdego – mojej na pewno!