piątek, 13 maja 2016

Browarowa paczka :D

    Witam Kochani! Mówiłam, że maju się pojawię, ale nie sądziłam, że  z postem inny niż zamierzony. Dziś nieco inaczej. Bez przemyśleń, bez mądrości i filozofii. Dziś o paczce niespodziance jaka do mnie dziś dotarła. Paczka dość spora, ze Szczecina. Zdziwiłam się, bo przecież nic nie zamawiałam, ale zaraz wszystko okazało się jasne :)
    Paczucha z 4 smakami piwa, w niesamowicie pomysłowych etykietach. Prosto z Browaru Gryfus https://www.facebook.com/BrowarGryfus/?fref=ts na stronę którego już chętnie zapraszam. Jak się okazuje piwo również może być personalizowane, z humorem i na każdą okazję. Imieniny, urodziny, a może pojawi się na weselu wśród alkoholu, a może jeszcze być podziękowaniem dla gości? Otwierając paczkę od razu znalazłam kilka zastosowań, chociaż osobiście wszystkiego napisać nie mogę :P Muszę przemyśleć pewne sprawy i przecież zdradzać tego, co będzie na moim ślubie i weselu nie mogę - za dużo gości będzie to czytało (mam nadzieję moja kochana Rodzinko i moi wspaniali znajomi) :D
    Tak czy siak, za alkoholem nie przepadam, przyjmuję smakowe piweczka i wina różnej postaci, chociaż oczywiście nie w dużych ilościach :D Ale teraz z chęcią ich posmakuję i na pewno dam znać co i jak, chociaż już mogę Wam polecić ten pomysł na prezent, a może sami czegoś zasmakujecie? :) Nie rozpisując się dziś: etykiety mają nawet instrukcję picia piwa domowego, wszystko zobaczycie na załączonych zdjęciach,  mnie osobiście urzekła niesamowicie moja pierwsza ślubna etykieta! No cudowna! To właśnie dzięki niej uśmiecham się sama do siebie i zdaję sobie sprawę, ze do Tego dnia zostało nieco ponad 12 miesięcy!





























wtorek, 2 lutego 2016

Rękodzieło. Hobby? sposób na życie? A może coś jeszcze?

    

 Wszyscy znają, wszyscy kojarzą. Rękodzieło. Dla jednych wytwór nudy. Inni patrzą na nie z szacunkiem dla włożonej w dany przedmiot pracy. Jeszcze inni powiedzą: „Matko Kochana! Jak Ci się tak chce? Bez sensu!” Dla Kogoś, kto nigdy nie próbował cokolwiek zrobić nigdy, przenigdy nie będzie to coś co zasługuje na słowa uznania. Dla tych, którzy próbowali i nie podołali, będzie to coś niesamowitego. A dla kogoś, kto robi to codziennie? No właśnie. Czy nie jest tak, że na początku łakniemy nowe techniki, chcemy się chwalić swoimi pracami. Staramy się, dopracowujemy każdy szczególik, wszystko po to, by na koniec popaść w rutynę i robić wszystko masowo , tylko po to, by zarobić.
    Niestety, ale to moja taka mała obserwacja. Rynek zapełnia się „twórcami”, którzy działając w szarej strefie zaniżają ceny, tylko po to, by dorobić do domowego budżetu żerując na czyichś pomysłach i projektach. Robią mnóstwo małych kopii, bo przecież znaleźli to w necie. A tego im nikt nie zabroni. Szczerze? Osobiście już na to wszystko leję! Na początku swojej drogi denerwowałam się niesamowicie, ale to jak walka z wiatrakami. Szarańcza rozprzestrzenia się szybciej niż wirus jelitówki, a nam nie pozostaje nic innego jak się na to uodpornić. Przecież nie będę gnidą, która siedząc całymi dniami przed kompem wynajduje nowe osoby i zgłasza je do wszystkim znajomego urzędu. Nie mam na to czasu? Nie. Gdybym była wredna znalazłabym czas i na to. Po blisko 4 latach mojej przygody z rękodziełem stwierdziłam, że skoro to ich tak uszczęśliwia, to może tylko tyle im wystarczy? Zostawmy ich w spokoju.  Chodźmy dalej. Ale nie w sensie z kilometrami czy coś :P Siedząc już w tym środowisku obserwuję niesamowicie zdolne osóbki. Często cholernie im zazdroszczę. Ale wiecie – tak pozytywnie. Może nawet nie zazdroszczę, a podziwiam. O tak! Podziwiam. Jest w tym wszystkim jednak jedna rzecz, która mnie osobiście bardzo smuci i ogromnie się jej boję. Tak sobie czasem siedzę i pacze. Pacze na ich strony, sklepiki i prace. Niektórzy nadal idealni. Wszystko dopracowane, prace z dnia na dzień co raz to lepsze, a oni sami nadal tacy sami. Skromni, zadowoleni, dążący do perfekcji. No coś pięknego! 
   No właśnie, ale skoro niektóre sprawy potrafię olać, a inne wywołują u mnie falę zachwytu to czego się boję? Już tłumaczę. Widzę też niestety drugą grupę. Tą która to popadła w monotonię. Spoczęła na laurach. A może już się znudziła i po prostu chce tylko zarabiać? Kurcze! Przecież to widać. Widać po tym jak prace są wykonane, olewczo, masowo, tylko pod klienta. Czasem serducho mnie boli. Bo właśnie wtedy rękodzieło traci swoją unikatowość. Nie mówię tutaj o wzorze kolczyków wykonanych kilkanaście razy, bo akurat taki się spodobał. Ale o całości. Na pewno nie jedna osoba się z tym spotkała. Tak obserwując to wszystko wiem jedno. Rękodzieło było moim hobby. Potem stało się pasją. W najskrytszych marzeniach nie śmiałam myśleć o tym, by stało się sposobem na życie. Ale udało się i mogę to sobie sama przed sobą dumnie przyznać, że ciężko na to zapracowałam. Ale wiecie czym jeszcze się stało? UZALEŻNIENIEM! Tak właśnie – uzależnieniem. Potrafię siedzieć ze znajomymi, w głowie mając jakiś pomysł, albo myśląc jak dokończyć dany projekt czy pracę. Potrafię zarywać nocki tylko po to, by zrealizować to co siedzi mi w głowie. Potrafię już ubrana i wymalowana czekając na Ł coś podłubać, bo czuję taką potrzebę, a przecież zanim gdzieś pojedziemy to jeszcze cos zrobię. Kurcze! A jak to pracoholizm? Nie! Na pewno nie. To nie praca to moja pasja, od której jestem uzależniona. Bywają chwile zwątpienia, bywają chwile niesamowitego lenia, przecież jestem zwykłą babą. A wiadomo – nikt baby nie zrozumie. Jednego dnia coś kocha, drugiego ma ochotę tym rzucić. Ale zawsze wracam, jestem i mam nadzieję, że będę sobie tak egzystować. Ale w tym wszystkim maleńka prośba do Was: gdyby mi odwaliło, gdybym zaczęła olewać swoje prace, gdybym zaczęła świrować i zachowywać się jak mały Chińczyk, proszę o kopniaka w dupkę i  kubeł zimnej wody na blond łeb. Chociaż osobiście mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.
    Kończąc już te moje wieczorne wywody, napisane jednym tchem w towarzystwie soku pomarańczowego moim pchlim obowiązkiem jest podziękować Wam. Bo to właśnie, dzięki Każdemu z Was jestem w tym miejscu, w którym jestem teraz. Dzięki Waszej motywacji staram się i mam nadzieję, że starać się będę. A na koniec dzięki Wam, moim najbliższym, a na końcu dzięki swoim rękom i małej głowie mogę robić to co kocham!
Fajnie, że dotrwaliście do końca. Za to też dziękuję! 









piątek, 29 stycznia 2016

Zaręczynowa bajka.

        Witam Kochani! Dziś lekko i przyjemnie. Przynajmniej taki mój zamysł, a co wyjdzie w trakcie pisania – oj tego nawet ja nie wiem – jak zawsze. Dziś chciałabym się z Wami podzielić jednym z najpiękniejszych dniu w moim życiu. Tak, tak – taka bajka o romantycznych zaręczynach, o różach i wymarzonym, iście zaręczynowym pierścionku. Kiedyś obiecałam, ze będzie, więc jest. Od czego zacząć? Powinnam od początku, ale tak opisywać 7 lat? Nie, za długo! Ale ma być jeden dzień, wiec będzie.

       Z dziennika pokładowego:
Sobota, 19 grudnia 2015 roku. 

      Wstałam rano jak zawsze, chociaż nie jest to czas fryzur weselnych czy studniówkowych dzień zapowiadał się fryzjersko. Miały być klientki na przedświąteczne koloryzacje. Zazwyczaj jestem bardzo zadowolona, bo uwielbiam kontakt z ludźmi, uwielbiam poznawać nowe osóbki, a i tym bardziej wiedzieć co się nowego wydarzyło
u stałych klientek. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ból głowy i brzucha. Nie jakiś mega wielki, ale bardzo dokuczający. Nawet Kobietki zauważyły od razu, bo moja jadaczka była nad podziw zamknięta i tym razem słuchaczem byłam ja. Po kilku godzinach w końcu poczułam się lepiej. Skończyłam ostatnią odnowę koloru, zjadłam obiad i co? No jak to co? Sobotni, popołudniowy relaks. Tym razem połączony z wizytą u mojej wspaniałej Kamilki, która zadbała by moje pazurki odpowiadały świątecznemu klimatowi. Pomimo świetnie spędzonego czasu (jak zawsze z resztą z Nią) czułam się padnięta. Wróciłam do domu, założyłam dres i w końcu miałam się położyć pod kocem i włączyć jakiś badziew w TV. Dzwoni telefon, dzwoni Ł. Nic dziwnego, pewnie zaraz będzie wyjeżdżał do mnie  i chce spytać co chce robić ( z miłą chęcią po pracy też zarzuci dres i będziemy leniuchować we dwoje). Ku mojemu zdziwieniu oświadczył: „wiesz pojedziemy dziś do Maliny” Już wszystko tłumaczę, to taki hotel połączony z restauracją
w położonej niedaleko uzdrowiskowej miejscowości. Tak, żeby nie odrzucić od razu jego propozycji odpowiedziałam: „ kurcze, myślałam, że dziś w domu poleżymy” Odpowiedź była która: „ Wysiedziałaś u Kamili 3 godziny wysiedzisz ze mną godzinę. Pojedziemy, zjemy coś i wrócimy” Wiec powiedziałam, ok. W sumie to przecież nie jakaś męczarnia, skoro chłopak mnie zaprasza na kolację. Często nam się to zdarza, więc nie widziałam nic w tym dziwnego. Tym bardziej, że oboje lubimy dobrze zjeść. Nie zawsze pizze lub kebab od Turka z dostawą do domu. No to cóż, dres zmieniłam na jeansy, kapcie na botki na obcasie i pojechaliśmy. W trakcie kolacji uświadomiliśmy sobie, że to praktycznie nasza 7 rocznica bycia razem. Jakoś wcześniej (aż dziwne) o tym nie pamiętałam. Było jedzonko, deser i pyszne Martini Bianco z lodem, które uwielbiam. Nie stąd ni zowąd w restauracyjnej Sali zrobił się szum, portier zaczął ustawiać krzesła, a do pianina (yyyy albo fortepianu – wybaczcie nie znam się :P ) zasiadł pan w czarnym fraku. Do niego dołączyło jeszcze 3 muzyków i w ten sposób mieliśmy kolację przy smyczkowej orkiestrze. Kurcze, zamiast upajać się muzyką i romantycznym klimatem (tak jak to robiła większość gości – czyt. Kuracjusze 60+) zaczęliśmy się śmiać dokończyłam wino i zaśmiałam się: „No! Takiej rocznicy to ja nie miałam!” Ł uśmiechnął się i spytał: „I co? Wracamy?” „No pewnie, chodźmy już”. 

      Ha mam Was! Gdzie ten pierścionek, róże i Ł klękający na środku restauracji. Kolacja, świece
i taaaaka muzyka… Przecież to najlepsza sytuacja! Na szczęście Ł zna mnie bardzo dobrze. Wie, że wierzę w jego dziwne pomysły. Wyjeżdżając już uświadomił sobie, że nie zdążył skorzystać z łazienki. Niewiele myśląc  zaparkował na pobliskim parkingu obok zalewu. Powiedziałam tylko: „uważaj, bo siku w miejscu publicznym grozi mandatem, tym bardziej, że równo 7 lat wcześniej
w tym samym miejscu, na naszej pierwszej wspólnej randce spisała nas Policja” (przeszukując przy tym nas i całe auto, bo nie widzieli w tym nic normalnego, że dwoje, młodych ludzi może sobie stać obok auta na pustym parkingu w grudniu i zwykle rozmawiać). No nic, ośmiałam się, Ł wyszedł
i sobie poszedł. Zaraz otworzyły się drzwi po mojej stronie. Zobaczyłam przed sobą przecudowny, wielki bukiet, śliczny pierścionek w eleganckim pudełeczku i Jego oczy. Pełne miłości i tego blasku sprzed 7 lat. Zaniemówiłam! Nigdy, przenigdy nie wymagałam oświadczyn, do niczego mi się nigdy nie spieszyło. A tu bach! Nie pamiętam co powiedział, wiem tylko tyle, że liczył się tylko On i nasze szczęście. Zimny, pusty, ciemny parking stał się najcudowniejszym miejscem na ziemi. Miejscem, gdzie równo 7 lat wcześniej zdecydowaliśmy być razem i teraz zdecydowaliśmy być razem na zawsze! Dla mnie najpiękniejsze i wymarzone zaręczyny, bez zbędnych ceregieli i przypadkowych ludzi obok. Tylko my!
Potem dowiedziałam się, że nasi rodzice o wszystkim wcześniej wiedzieli, o tym jak moje rodzeństwo pomagało zmierzyć palec i o tym jak, ja znająca Go tak dobrze nic nie zauważyłam.
A teraz, najcudowniejszy czas. Oczekiwania na ten jeden, jedyny dzień, którego już się nie mogę doczekać. Na przymiarki sukni, wybieranie  bukietu i załatwianie miliona innych spraw. Na uczenie się kompromisów i poznawania się jeszcze bardziej.

      Zapewne będę teraz sporo czasu poświęcała na pisanie o przygotowaniach. Będę prosiła o Wasze rady i pomysły.  Namiary na sprawdzone kwiaciarnie i cukiernie. Znając nasze charaktery zapowiada się komiczny czas, bo pomysłów mamy milion i nie zawsze mądrych i tradycyjnych.  Będę starała się opisywać stan naszych przygotowań, tak by pomóc innym nowo upieczonym narzeczonym, ale i także by tą pomoc od Was uzyskać. Najszczęśliwsza na świecie, z najpiękniejszym (jak dla mnie) pierścionkiem na palcu kończę ten wpis. Co prawda nie jakiś mądry, bez wielkich przemyśleń i rad na życie, ale wpis dla mnie ważny. Bo gdy będę kiedyś zła na mojego Ł wejdę tu i przypomnę sobie jak bardzo się cieszyłam i jak bardzo on mnie zna.
Może pochwalicie się swoimi zaręczynami?


                                                                                                      Pozdrawiam!
                                                                                                      Wasza Asica. 
                                                                           https://www.facebook.com/Asicatworzy










wtorek, 5 stycznia 2016

Zakopane - najlepsze miejsce na wypoczynek – psychiczny.

       W końcu po całym świątecznym maratonie mam czas by znów coś naskrobać – taak wiem – dobre tempo! Ale wybaczcie , nie zawsze człowiek daje radę. Tak i ja ostatnio chwilami wymiękałam.  Ogrom pracy, do tego dużo stresu pomieszanego ze strachem o najbliższych dały się we znaki. Mało snu i doskwierający kręgosłup, bo przecież trzeba zdążyć ze wszystkim przed świętami. Przez to wszystko miałam niesamowicie wszystkiego dość. I pomimo tego, iż uwielbiam swoją pracę, wyczekiwałam świąt, czekałam na odpoczynek.  Świąteczne przygotowania? No przecież to też trzeba było zrobić. Sprzątanie, pichcenie, do tego brak zimy całkowicie nie zapowiadał nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Ubrałam choinki, wystawiłam stroiki – ee tam! Nic nie czuję! Wigilia – nagle świąteczny klimat wkradł się w moją duszyczkę.  Pana Z biegająca i śmiejąca się w głos. Siostra marudząca, że nie lubi zapachu kompotu z suszu i wkurzony brat, że z roku na rok musi rozwieszać ze mną coraz to więcej światełek na zewnątrz – w końcu ten klimat! W końcu nadzieja na lepsze. Te święta były dla mnie wyjątkowe, bo pierwsze z narzeczonym (kiedyś będzie o tym osobny pościak). Jednak rodzinne spotkania, świąteczny szum i mnóstwo jedzenia – człowiek nadal zmęczony, wręcz padnięty. Nadal wyczekiwałam tego czegoś, odpoczynku, a może fizycznej aktywności? Wyczekiwałam Sylwestra…

       Tak, właśnie 31 grudnia mieliśmy z Ł wyjechać na wymarzony i wyczekiwany mini-urlop. Jako swój cel obraliśmy może i komercyjne, ale za to cudowne miejsce – Zakopane. O tak! Góry i On! Czy trzeba coś więcej? NIE! Absolutnie nie! Te widoki, całe dnie spędzone na wędrówce. Tak właśnie, ja Aśka leń robiłam ze swoim narzeczonym po 20 km dziennie spacerując i podziwiając piękne widoki.  Chłonąc pozytywną energię, rozmyślając i uśmiechając się na sam widok naszych pięknych gór. Niewiele trzeba było, by wróciła moc, by wrócił uśmiech na buzi i najważniejsze – optymizm. Ten będzie w najbliższych dniach najważniejszy. Gubałówka, Morskie Oko, Krupówki. Ukochane góry, mróz, śnieg. Widoki, które ciągle mam przed sobą gdy tylko zamknę oczy. To wszystko sprawiło, że wróciłam. Niewiele mi trzeba do szczęścia. Czasem wystarczy króciutki reset. Jak chyba Każdemu.


       Najbliższy czas zapowiada się stresująco. Znów strach, rozmyślanie. Ale nie! Nie może być źle – musi być dobrze! Za dużo się dzieje, by coś się nie powiodło.  Może kiedyś będę miała odwagę i o tym opowiedzieć, ale na pewno minie jeszcze sporo czasu. Mam nadzieję, że pozytywnego czasu!

       Nie zanudzając już mała fotorelacja z miejsca mojego małego katharsis. Z miejsca pięknego i cudownego. Przede wszystkim dla duszy. Nie wiem czy Każdego – mojej na pewno!











 

piątek, 4 grudnia 2015

Dzień dobry! Aśka jestem!

     


     Witam! Tak, wiem… Większość z Was już kojarzy moją skromną osóbkę z fanpejdża.
Inni, którzy dołączyli niedawno, troszkę mniej mnie znają. Z racji tego, iż Facebook nie zawsze jest miejscem do dłuższych wpisów, postanowiłam stworzyć swoje małe miejsce, gdzie będę mogła podzielić się z Wami  nie tylko moimi pracami, ale i spostrzeżeniami, przemyśleniami, radami i zmartwieniami. Postanowiłam stworzyć sobie miejsce, gdzie będę mogła napisać to co mi zaprząta głowę, ale i moje drugie, (a może i trzecie poza Facebookiem i Instagramem) miejsce w sieci.
Czy powinnam się przedstawić i swoją małą historię? Oczywiście, ze tak! W końcu to nowe, nowiuśkie miejsce. Mam nadzieję, ze pomimo natłoku pracy, będę miała czas, by chociaż czasem tu zaglądnąć i cos naskrobać  lub czymś się pochwalić. A więc: w chwili obecnej 26letnia mgr ekonomii. Mieszkam w małej miejscowości w województwie świętokrzyskim. Na co dzień zajmuję się rękodziełem i raz w tygodniu fryzjerstwem. Obie te „opcje” są moją wielką pasją, jak i sposobem na życie, moją pracą i moją miłością. Skąd się to wzięło? No właśnie - skąd?
     Może najpierw rękodzieło. O dawien dawna uwielbiałam prace manualne. Technika i prace plastyczne (oczywiście poza rysunkiem) były moimi ulubionymi zajęciami w szkole. Od zawsze przed każdymi świętami w domu robiłam własnoręcznie stroiki, ozdoby na choinkę, prezenty ( nie, nie tylko je pakowałam, ale i zawsze próbowałam robić coś od siebie :P ) Śluby i komunie w najbliższej rodzinie zawsze były okraszone moimi dekoracjami. Wygląd stołów, krzeseł zawsze należał do mnie. Tak wiem – śmieszne to, ale od zawsze tak było. Najpierw byłam pierwszym pomocnikiem, potem już sama byłam brygadzistką :D A to dorwałam druty i zrobiłam sobie szalik, albo ozdobiłam album na zdjęcia lub zerwałam kwiaty w ogródku babci i układałam je w różne   kompozycje. W okresie 5 lat studiowania, moja „manualna i atrystyczna” duszyczka odeszła trochę na bok. Brak czasu, zajęcia, ustawy, ekonomia matematyczna ...  Studiowałam, ale tak na dobrą sprawę nie dawało mi to większej satysfakcji. No ale mając na celu swoją lepszą przyszłość, brnęłam do upragnionego magistra.  A no właśnie – po wyczekiwanej obronie, sprowadziłam się znów do domu. Brak zajęcia, notoryczne wysyłanie cv. Totalna porażka i dramat. Chociaż w głowie świtały już pomysły na siebie, ciągle było jakieś ale. Dlaczego wstążki? Dlaczego rękodzieło? Już wszystko mówię, no a raczej piszę. Pewnego wieczoru szukając na popularnym serwisie aukcyjnym jakiś błyskotek dla siebie, zobaczyłam bransoletkę, która składała się z wstążki i koralików. Cholera! Fajna! Przecież banalna do zrobienia – zrobię sobie! Na drugi dzień popędziłam do pasmanterii, kupiłam potrzebne rzeczy i tak powstała kolejna własnoręcznie zrobiona rzecz. Jako osoba uzależniona od mediów społecznościowych od razu pochwaliłam się nią znajomym. Co się okazało? Kilka koleżanek sobie takie zamówiło. Pomimo mojego zdziwienia zaczęło mi się to podobać. Miałam dużo czasu. Zaczęło się szperanie w sieci, podążanie za inspiracjami i tutorialami, bo jako osoba nie lubiąca stać w miejscu chciałam nauczyć się czegoś więcej. Wpadłam na pierwsze filmiki w których wykonywana była metoda kanzashi.  No i się zakochałam! Płatek za płatkiem wychodził coraz lepszy i kształtny. Znajomych zamęczałam zdjęciami  na swoim prywatnym profilu, no bo gdzie mam to pokazywać? Tak po niecałych 3 miesiącach powstał mój fanpage. Co się potem okazało bardzo trafnym krokiem. Już nie tylko znajomi mogli podglądać to co robię. Pierwszy 100 fanów na stronie –szał, radość i niedowierzanie! Zaczęło mnie to motywować coraz bardziej. Nakręciłam się, poznawałam nowe techniki by móc wszystko ze sobą mieszać i łączyć. Powstawały moje autorskie wzory, co najważniejsze – podobające się potencjalnym klientom. Wtedy wiedziałam już, że muszę iść tą drogą i łapać szczęście za nogi. No bo połączenie pasji z pracą to największe szczęście. I tak powoli, powolutku dotarłam do miejsca w którym jestem teraz.  Pasja stała się sposobem na życie, powstała moja mała jednoosobowa działalność, z której na dzisiejszy moment jestem bardzo dumna.  
     Między czasie powinnam już wspomnieć o fryzjerstwie. Jak lubiłam manualne prace tak zawsze lubiłam modzić coś na głowie siostry lub jej koleżanek.  Jej występy taneczne, były najlepszą okazją by próbować upinać coś i tworzyć do walca czy salsy. Nie mówiąc już o tym, że modelowanie jej włosów do Pierwszej Komunii Świętej należało do mnie. Powinnam chyba dodać, że miałam wtedy 14 lat. Ciocia potrzebowała coś na jakąś imprezę rodzinną? Żaden problem – siadaj coś zrobię. No i to trwało, również do rozpoczęcia studiów. Ale… ale… przerwa nie trwała aż tak długo! Pewnego dnia na uczelni, koleżanka Ewelina wspomniała: Aśka, otwarli bezpłatny kierunek na technika usług fryzjerskich. Może się zapiszemy? Przecież jak nam nie podejdzie, to przynajmniej może zrobimy sobie jakieś metamorfozy  na głowach, zadbamy o kondycję włosów – słyszałam, że mają fajnie wyposażoną pracownię. Moje zastanawianie się nie trwało długo – spoko! Możemy spróbować! Tylko wiecie co? Zaczęłam się wkręcać. Na pracowni, nie chciałam, żeby ktoś mi coś robił (zbyt wymagająca jestem) wolałam coś tworzyć na głowach innych. Zazwyczaj były to właśnie jakieś fryzurki okazjonalne, bo cięcie i koloryzacja mnie nie kręciły, były mało artystyczne dla mojej duszyczki hehe. A widząc zadowolenie i pochwałę od wychowawczyni – byłam w siódmym niebie! Potem coraz częściej powstawało coś na głowie siostry, co rejestrowałam sobie na zdjęciach. Po jakimś czasie, w przypływie nagłej głupawki  w trakcie niesamowitej nudy wrzuciłam kilka prac by pokazać to moim znajomym. Co się okazało – koleżanki zaczęły być chętne na jakieś czesanie, a one zadowolone podawały pocztą pantoflową polecały mnie swoim znajomym.

     Miałam niesamowicie dużo szczęścia, ale nie przyszło to samo. Kosztowało mnie bardzo dużo pracy, wiele godzin ćwiczeń i niemałych (początkowo) nakładów finansowych. Jak widzicie, moje życie powiodło się do tej pory tak a nie inaczej, co zasługuję również dzięki moim najbliższym, którzy widząc mój uśmiech na japce i nakręcanie się zaczęli mnie wspierać. Mam nadzieję, że dużo się jeszcze nauczę, rozwinę i będę mogła to robić i rooobić!
     Teraz już Każdy, kto tu zaglądnie pozna mnie lepiej, dużo pomysłów mam na tego bloga, więc jeśli tylko czas pozwoli - będę działać, pisać i pokazywać co się u mnie dzieje. A tymczasem dziękuję za uwagę! Do następnego.
                                                          
                                                                                                     Wasza As!ca

                                                                           https://www.facebook.com/Asicatworzy